Tuesday, December 17, 2013

Absurdy z dziedziny "prawa"

Dziś parę słów o tym, co się dzieje, kiedy zdarzy się wypadek na drodze i kogo chroni tu "prawo".

Po pierwsze, baaardzo ogólna zasada jest taka, że winny jest ten kto ma większy pojazd.... Tak przeważnie się dzieje, jeśli w wypadku drogowym uczestniczą Laotańczycy..., bo nas falangów obowiązują inne "zasady"...

Słyszałam o przypadkach kiedy to obcokrajowiec pozywa Laotańczyka, który spowodował wypadek. Sprawa trafia do sądu. Sędzia analizuje dowody i przesłuchuje świadków. Wszystko wskazuje na winę Laotańczyka. Jaki jest wyrok sądu? Sędzia stwierdza, że wszelkie dowody potwierdzają winę Laotańczyka, po czym zwraca się do falanga: "...ale gdybyś tu nie przyjechał, to nie byłoby wypadku. Winny więc jesteś ty."

Wyobraźcie sobie taką sytuację np. w Anglii.... Skandal to mało powiedziane. Imigranci niektórych nacji zapewne skróciliby takiego sędziego o głowę.

A tu, sprawa zamknięta. Falang płaci Laotańczykowi za szkody i koniec.

Pamiętam jak zaledwie kilka tygodni po przyjeździe, znajomy Amerykanin, który mieszka tu już jakieś osiem lat, opowiedział mi pewną historię. Jechał autem (jako pasażer) ze znajomym Laotańczykiem. Nagle przed nimi doszło do poważnego wypadku z udziałem motocyklistów. Poszkodowani byli poważnie ranni. Mój znajomy, który przez wiele lat pracował  w szpitalu w Stanach, poprosił swojego laotańskiego kolegę, żeby się zatrzymał. Naturalnie, chciał udzielić pierwszej pomocy. To co usłyszał z ust swojego kolegi przeraziło jego, a potem mnie kiedy mi to opowiadał. Otóż znajomy powiedział mu, że nie zatrzymają się, bo jest falangiem. Ostrzegł go, żeby nigdy nawet nie próbował pomagać nikomu, jeśli nie miał nic wspólnego z wypadkiem. Najlepiej zmyć się jak najszybciej, bo jeśli na miejsce dotrze policja, to oskarżą go o spowodowanie wypadku i będą chcieli wyłudzić pieniądze. Lepiej nie pomagać. Brzmi to strasznie, a dzieje się tak dlatego, że biały jest tu postrzegany jako ktoś bardzo bogaty. Jest jak krowa dojna, której wymiona są pełne dolarów.

Niestety dla tego kraju, ruch uliczny zwiększa się z roku na rok. Samochodów przybywa w zastraszającym tempie. Nie będę już się rozpisywać na temat tego jakie "f'ury" jeżdżą po stolicy...Do tego nieprzestrzeganie przepisów drogowych i bezmyślność. Nie trudno chyba więc zgadnąć, że wypadki są tu codziennością...

Na tej ulicy w godzinach szczytu korki są codziennie.

Na skrzyżowaniu 

W godzinach szczytu na większych i bardziej ruchliwych skrzyżowaniach ruchem kieruje policja. 


read more

Sunday, December 15, 2013

Tam gdzie uśmiech nie może, tam pieniądz pomoże ;)

Jakiś czas temu jadąc nad wodospady zauważyłam po drodze ciekawe miejsce, które wyglądało jak cmentarz. Piszę ciekawe, bo nigdy wcześniej nie widziałam cmentarza w Laosie, więc naturalnie wzbudziło to moje zainteresowanie. Wówczas nie było czasu na zatrzymanie się, a miejsce, otoczone bramą, wyglądało na zamknięte.

Mając w pamięci tamto miejsce, dwa tygodnie temu postanowiłam sprawdzić, co dokładnie tam się znajduje. Zapakowaliśmy się na motor i po niecałych 20 km byliśmy na miejscu. Niestety, tak jak poprzednio, miejsce wyglądało na zamknięte. Zatrzymaliśmy przed bramą. Była zamknięta, ale dało się ją otworzyć od zewnątrz. Przeszliśmy zaledwie kilka kroków, kiedy wyszedł nam na spotkanie strażnik. Idąc w naszym kierunku pokazywał, że nie wolno nam wejść i że mamy zawróć. Ja jednak z uśmiechem na ustach, jakbym nie rozumiała co pokazuje, szłam w jego kierunku. Podeszłam do niego z aparatem i uśmiechając się, niewinnie zapytałam po laotańsku, czy mogę wejść i zrobić zdjęcia. Nie wolno, odpowiedział i pokazał bramę sugerując, żebym opuściła teren. Odprowadził mnie do bramy, gdzie Darek z Mają zostali przy motorze. Po drodze pytałam jeszcze kilka razy czy mogę wejść, ale nic z tego. Nie chce się zgodzić, mówię lekko zrezygnowana do Darka. Spróbuj go przekupić, odpowiada. Światełko nadziei rozbłyska. Przecież taki strażnik na pewno zarabia gorsze.... myślę sięgając do torebki. Wyjmuję z portfela 50 tyś kipów (20 zł) i pytam ponownie o możliwość wejścia i zrobienia zdjęć. Strażnik wydaję się trochę zmieszany. Widząc jego niepewność, szybko podaję mu pieniądze i z czarującym uśmiechem mówię, że idę zrobić zdjęcia.

Kiedy pieniądze były w jego rękach, odetchnęłam. Udało się! Fakt, że miejsce to było najwyraźniej nie dostępne dla zwykłych śmiertelników, powodował tylko jeszcze większą ciekawość. Pierwsze poszłam do dużej białej stupy, którą widziałam z daleka przed bramą. Pstryknęłam kilka fotek, a potem poszłam w kierunku ustawionych w równych rzędach identycznych kapliczek/nagrobków. Następnie udałam się na sam koniec cmentarza, za białą stupę. Tam znalazłam kapliczki / nagrobki, na których (w odróżnieniu od setek bezimiennych) widniały podpisane zdjęcia z datą narodzin i śmierci.

Dużo czasu na cmentarzu nie spędziłam, bo po jakichś 10 minutach przyszedł strażnik i zaczął mnie subtelnie poganiać pokazując bramę. Widać było, że jest lekko zestresowany i chce żebym sobie już poszła. Troszkę się ociągając, kierowałam się do wyjścia zatrzymując się tu i tam, żeby zrobić więcej zdjęć. Strażnik chodząc za mną krok w krok odprowadził mnie w końcu do bramy. Podziękowałam i ruszyliśmy w drogę powrotną.


Brama wejściowa 

Wielka biała stupa




Na zdjęciu kapliczki, najprawdopodobniej, jeden z byłych laotańskich prezydentów 


W domu poszperałam w internecie i dowiedziałam się, że cmentarz otworzono w marcu 2012 roku. Utworzono go, aby uczcić pamięć poległych liderów rewolucji, którzy walczyli odzyskanie niepodległości kraju, który przed długi czas był kolonią francuską. Na cmentarzu spoczywają również byli laotańscy prezydenci.

Cmentarz najprawdopodobniej dostępny jest tylko dla rodzin zmarłych i polityków... no i dla Oli jak się uprze ;)


read more

Saturday, November 30, 2013

Potrawa ze świeżej kaczej krwi!!!

O tej słynnej laotańskiej potrawie słyszałam już kilka razy, ale do wczoraj nie miałam okazji ani jej zobaczyć ani spróbować.

A wczoraj właśnie zostałam zaproszona przez znajomych w odwiedziny do ich domu. Jak zawsze było dużo butelek beerlao. Szczerze, jeszcze nie zdarzyło mi się odwiedzić Laotańczyków i nie napić się z nimi piwa. Piwo beerlao musi być. Ale wczoraj było coś o wiele ciekawszego niż piwo.

Jak to zwykle bywa w Laosie, wszyscy siedzieli przed domem na laotańskiej macie. Po środku stał niski wiklinowy stolik, a na nim ciekawie wyglądająca potrawa na dużym okrągłym talerzu.

Zaciekawiona od razu pytam co jest talerzu. Gospodarze dumnie odpowiadają, że to duck's blood (kacza krew) i nim się obejrzę ładują mi na łyżkę sporo tego laotańskiego przysmaku, skrapiają następnie wyciśniętym sokiem z limonki i podają mi łyżkę zachęcając do spróbowania. W Laosie oczywiście nie wypada nie spróbować jedzenia przygotowanego przez gospodarzy, więc nie mam wyjścia... Zanim łyżka wyląduje w mojej buzi, szybko pytam kiedy zabili kaczkę. Dziś, odpowiadają. No to przynajmniej świeża jest, myślę sobie i z lekkim oporem kosztuję specjalności wieczoru.

Pierwsze wrażenie. Nie taka zła ta krew w połączeniu z sokiem z limonki... Potem zaczynam przeżuwać jakieś gumowate i żylaste kawałki czegoś.... No właśnie czego? Co w tej potrawie jest, pytam dopijając resztkę krwi z mojej łyżki. A no są tu kacze jelita, płuca, wątróbka i skóra.... O k****a, wiedziałam! Wszystko posypane jest orzeszkami ziemnymi, prażoną cebulką i miętą. No to przynajmniej ostatnie składniki są jadalne, myślę sobie.


Powiem tak, całość nie smakowała tak obrzydliwie jak się spodziewałam. Potrawa nie była strasznie niedobra, ale na pewno też nie zaliczę jej do moich ulubionych ;)

Później dałam się też namówić na zjedzenie papryczki chilli maczanej w paście ze sfermentowanych krewetek (kha pee). Śmierdząca pasta nie była taka zła, za to papryczki paliły jak cholera. Zimne piwo z lodem jakoś nie łagodziło palenia, a że Laotańczycy zawsze mówią, że mięta pomaga przy ostrych potrawach, to szybko machnęłam parę łyżek kaczej krwi wraz ze wszystkim potwornościami, które w niej pływały. Pomogło. Trochę mniej paliło.

Papryczkę dojadłam, bo głupio tak było zostawić ją nadgryzioną... ;) Naturalnie podziękowałam za gościnę i "pyszne" jedzenie ;)


read more

Thursday, November 28, 2013

Alexandra jest sławna w Laosie!

Bo jest! Tylko nie ta. To znaczy nie ja :)

Moje imię jest tutaj znane i rozpoznawane, a to za sprawą laotańskiej piosenkarki, co się zwie Alexandra Bounxouei. Owa Alexandra urodziła się w Bułgarii i jest w połowie Laotanką, nie pamiętam, czy od strony ojca czy matki. Alexandra, zwana też Sandra, śpiewa, grywa chyba w jakiś filmach czy serialach. Potrafi też grać na skrzypcach.

Co znaczy być celebrytą w Laosie? Otóż, nie wiele. Taka celebrytka jak nasza Alexandra pojawia się na plakatach, kalendarzach, w reklamach i gdzie się tylko da pokazuję swoją słodką buzię. A buzię ma ładną. Czy z niej prawdziwa gwiazda i czy ma prawdziwy talent, nie wiem. Kiedyś jakąś piosenkę słuchałam, ale nawet nie pamiętam, czy mi się podobała. Jedno jest jednak pewne. Jest w Laosie sławna.

W większości krajów za sławą idą pieniądze. W większości, bo nie w Laosie. Laotańska "Ola" musi dodatkowo pracować, bo z samego śpiewania kokosów nie zarobi. Bo jak tu się fortuny dorobić kiedy jej płyty można kupić za 10 tyś kipów na targu (4 zł). A i tak większość Laotańczyków ściągnie jej piosenki z internetu, jeśli internet oczywiście mają....

Alexandra mieszka w Wientianie i słyszałam, że trochę uczy angielskiego w jednej ze szkół językowych. Nie wiem jak biegły jest jej angielski, ale nauczycielką na pewno nie jest. Ale skoro nie jako prawdziwa nauczycielka, to jako sławna piosenkarka z pewnością zachęci pewną klientelę.

A co ja z tego mam? To, że Laotańczycy zawsze pamiętają moje imię. ZAWSZE :)To głównie dlatego przedstawiam się jako Aleksandra, a nie Ola. Po drugie widzieć ich minę kiedy słyszą moje imię, bezcenne ;)

Dodam, że czasem pytają, czy umiem śpiewać..... a to jedna z tych rzeczy, która wychodzi mi naprawdę fatalnie. Tak więc z laotańską gwiazdą dzielę imię i miasto. Na tym podobieństwa się kończą :)

A oto i ona :)


read more

Wednesday, November 27, 2013

Uczta polsko-hiszpańsko-argentyńska

Nie, nie byłam na żadnej imprezie. Nie było też gości. Byłam tylko ja, a słowa uczta użyłam celowo.

Lubię laotańskie jedzenie. Niektóre potrawy lubię nawet bardzo, innych nie znoszę. Ogólnie jednak nie narzekam, bo powszechna jest tu też kuchnia tajska, wietnamska, koreańska i chińska.

Czasami jednak brakuje mi POLSKIEGO jedzenia! Dziś więc postanowiłam zrobić typowo polską sałatkę. Kupiłam ziemniaki, marchewki, jajka (te składniki były tanie), słoik majonezu (wietnamskiego) za 20 tyś kipów (8 zł) i słoik (również wietnamskich) ogórków konserwowych za 14 tyś kipów. O kiszonych ogórkach już zapomniałam. Selera ani pietruszki nigdy tu nie widziałam. Sałatka jest więc lekko wybrakowana, ale i tak smakuje cudownie, tak jak w Polsce! No prawie ;) To więc polska część mojej dzisiejszej uczty.


Kolejny smakołyk to fuet, czyli hiszpańska dojrzewająca kiełbasa pokryta pleśnią. Już widzę minę Laotańczyka gdyby któregoś poczęstować :D Czy kiełbasa na pewno pochodzi z Hiszpanii, nie wiem. Ale wiem, że Laotańczycy jej nie zrobili. W każdym razie smakuje wybornie. Koszt za niewielki kawałek tego cudeńka to 35 tyś kipów. Na opakowaniu nie ma informacji dotyczącej wagi, więc mogę jedynie powiedzieć, że kawałek był mniej długości dłoni.


Ostatnia część dzisiejszej kolacji to argentyńskie wino. I to zdecydowanie najtańszy składnik dzisiejszej podniebiennej rozkoszy. Pięć litrów wina za 150 tyś kipów (60 zł) :)


Jak widzicie wino jest w worku.
Sprytnie zamocowany prosty kranik sprzyja dolewkom ;)

Ps. Pozdrowienia dla Kingi i Bartka, którzy będąc na urlopie w Laosie przywieźli rodaczce paczkę kabanosa! :)

read more

Sunday, November 24, 2013

Padaek - czyli laotański sos rybny dla odważnych ;)

W południowo-wschodniej Azji bardzo popularny jest sos rybny (fish sauce), który używany jest do wielu dań. W Laosie oprócz standardowego sosu rybnego mamy również laotańską odmianę.

Zwykły sos rybny jest robiony ze sfermentowanych ryb morskich. Laotańczycy, którzy nie mają dostępu do morza stworzyli swój własny unikatowy sos rybny, tzw. padaek. Sos, który jest o wiele gęstszy i wygląda bardziej jak pasta. Przygotowywany jest ze sfermentowanych ryb z Mekongu i zawiera także ich kawałki. Najgorszy jest jednak zapach..... Jeśli ktoś myśli, że durian brzydko pachnie, to lepiej niech nie wącha pasty padeak. Zapach jest jak dla mnie nie do zniesienia, bo mówiąc krótko, śmierdzi padliną.  Padaek jest najczęściej stosowany do bardzo popularnej tutaj papaya salad.

Podróżnym nie zaleca się spożywania padeak ze względu na możliwość zachorowania opistorchozę, którą powodują pasożytnicze przywry, które okazjonalnie występują w rybach słodkowodnych w Laosie. Zachorować można tylko przy jedzeniu surowych lub niedogotowanych ryb. Podobno w Wientianie czy Luang Prabang padeak można bezpiecznie jeść, a zagrożenie występuje głównie na obszarach wiejskich.

Ja jednak zazwyczaj trzymam się z dala od tego specjału, choćby ze względu na podły zapach. Choć czasem nie ma wyjścia, bo w Laosie jak nas ktoś ugości u siebie, to nie wypada nie spróbować dań ugotowanych przez panią domu ;)

Będąc w Laosie warto więc wiedzieć jak poprosić o niedodawanie padeak. Po laotańsku to: Baw sai padeak. (czyt. bo sai padek).

A tu mamy kha pee, pasta ze sfermentowanych krewetek.
Produkt tajski, ale również bardzo popularny w Laosie.
Śmierdzi, ale dodany w niewielkich ilościach jest ok ;)
Można go znaleźć na każdym targu i w sklepach.

Zdjęcie znalezione w internecie.
 Padeak fermentuje się na jakimś targu :)

Ktoś chciałby spróbować? :)

read more

Thursday, November 21, 2013

Fenomen laotańskich aptek

"Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą,gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu." Taaaak, ale chyba nie w Laosie...

Fenomen laotańskich aptek polega na tym, że wszelkie leki dostępne są bez recepty. Idziemy do apteki, prosimy o dany lek, płacimy i wychodzimy. Ot cała filozofia. Nieraz przy kupowaniu lekarstw nie dostałam ani opakowania, ani ulotki. Leki przywożone są w ilościach hurtowych, a co za tym idzie, czasami tylko w wielkich opakowaniach. A zazwyczaj potrzebny nam zaledwie jeden lub dwa blistry.

Na takim blistrze znajdziemy jedynie nazwę leku (często po laotańsku, czy tajsku) i nazwę substancji czynnej. Nikt nie pyta po co nam ten lek, ani na co. 

Jeśli chcemy dowiedzieć się czegoś o dawkowaniu, to pani farmaceutka chętnie udzieli informacji... jeśli mówi po angielsku :) Na szczęście znamy jedną aptekę, gdzie farmaceutka mówi płynną angielszczyzną, więc nie ma problemu. 


Bez recepty kupić można wszystko, silne tabletki przeciwbólowe jak np. tramadol, środki nasenne jak valium, wszelkie antybiotyki, czy też leki na malarię. 


Leki są bardzo tanie. Za doksycyklinę (kupiliśmy zapobiegawczo na malarię) zapłaciliśmy jakieś parę złoty. Uwaga - najnowszy lek na malarię "Malarone" w Laosie nie jest dostępny!


Leki są tanie, bo są importowane (jak się dowiedziałam) tylko z 3 krajów: Tajlandii, Chin i z (o zgrozo!) Bangladeszu. 


Leki są tanie i to jest dobre (niektóre leki są tańsze niż piwo ;)). Leczenie w lokalnych szpitalach jest tanie i to też jest dobre. Tylko jakość usług medycznych jest fatalna i to już jest dobre nie jest. Pisałam już kiedyś o tym, że służba zdrowia w Laosie jest na baaardzo niskim poziomie. Jeśli myślicie, że w Polsce jest kiepsko, to przyjedźcie zobaczyć "najlepszy" szpital w Wientianie.... 


Wiele osób pyta mnie jak, więc leczyć się w tym kraju. Otóż przy niegroźnych chorobach, czy kontuzjach można zdać się na lokalnych lekarzy, choć i tak jakoś im nie do końca ufam. Sami mamy wykupione ubezpieczenie podróżne w Polsce, które obejmuje prawie cały świat, więc w razie czego możemy wybrać się do Tajlandii (pół godziny drogi z Wientianu) i leczyć się w o wiele lepszych szpitalach. 


W zeszłym tygodniu miałam mały wypadek na motorze. Skręciłam kostkę, pozdzierałam skórę na stopie, dłoniach, stłukłam kolano i obiłam ramię. Zadzwoniłam do ubezpieczyciela w Polsce i pół godziny później byłam w tutejszej francuskiej klinice. Francuski lekarz opatrzył mi rany, owinął bandażami i dał środki przeciwbólowe. Zapytał też czy chcę kule, ale zrezygnowałam :) Wszystko załatwione bezgotówkowo. 


We francuskiej klinice byliśmy już kilka razy i polecam. Warto jednak wykupić ubezpieczenie, bo jeśli chcemy leczyć się po "europejsku" to ceny nie są już takie niskie. Ostatnio jak Darek miał anginę, to 1 wizyta z lekami kosztowała 77 USD. A to przecież nie było nic poważnego. 



Parę leków z domowej apteczki 

Życząc wszystkim zdrowia pozdrawiam z Laosu :)



read more