A wczoraj właśnie zostałam zaproszona przez znajomych w odwiedziny do ich domu. Jak zawsze było dużo butelek beerlao. Szczerze, jeszcze nie zdarzyło mi się odwiedzić Laotańczyków i nie napić się z nimi piwa. Piwo beerlao musi być. Ale wczoraj było coś o wiele ciekawszego niż piwo.
Jak to zwykle bywa w Laosie, wszyscy siedzieli przed domem na laotańskiej macie. Po środku stał niski wiklinowy stolik, a na nim ciekawie wyglądająca potrawa na dużym okrągłym talerzu.
Zaciekawiona od razu pytam co jest talerzu. Gospodarze dumnie odpowiadają, że to duck's blood (kacza krew) i nim się obejrzę ładują mi na łyżkę sporo tego laotańskiego przysmaku, skrapiają następnie wyciśniętym sokiem z limonki i podają mi łyżkę zachęcając do spróbowania. W Laosie oczywiście nie wypada nie spróbować jedzenia przygotowanego przez gospodarzy, więc nie mam wyjścia... Zanim łyżka wyląduje w mojej buzi, szybko pytam kiedy zabili kaczkę. Dziś, odpowiadają. No to przynajmniej świeża jest, myślę sobie i z lekkim oporem kosztuję specjalności wieczoru.
Pierwsze wrażenie. Nie taka zła ta krew w połączeniu z sokiem z limonki... Potem zaczynam przeżuwać jakieś gumowate i żylaste kawałki czegoś.... No właśnie czego? Co w tej potrawie jest, pytam dopijając resztkę krwi z mojej łyżki. A no są tu kacze jelita, płuca, wątróbka i skóra.... O k****a, wiedziałam! Wszystko posypane jest orzeszkami ziemnymi, prażoną cebulką i miętą. No to przynajmniej ostatnie składniki są jadalne, myślę sobie.
Powiem tak, całość nie smakowała tak obrzydliwie jak się spodziewałam. Potrawa nie była strasznie niedobra, ale na pewno też nie zaliczę jej do moich ulubionych ;)
Później dałam się też namówić na zjedzenie papryczki chilli maczanej w paście ze sfermentowanych krewetek (kha pee). Śmierdząca pasta nie była taka zła, za to papryczki paliły jak cholera. Zimne piwo z lodem jakoś nie łagodziło palenia, a że Laotańczycy zawsze mówią, że mięta pomaga przy ostrych potrawach, to szybko machnęłam parę łyżek kaczej krwi wraz ze wszystkim potwornościami, które w niej pływały. Pomogło. Trochę mniej paliło.
Papryczkę dojadłam, bo głupio tak było zostawić ją nadgryzioną... ;) Naturalnie podziękowałam za gościnę i "pyszne" jedzenie ;)
0 comments:
Post a Comment