Pierwszy dzień spędziliśmy dość leniwie. Luang Prabang aż zachęca do nicnierobienia :) Jedynie popołudniu wybraliśmy się na festiwal, gdzie można było podziwiać Laotańczyków z północy w ich tradycyjnych strojach. Coś zjedliśmy, wypiliśmy piwko i powrót do pensjonatu. Miałam zamiar iść wcześniej spać, ale nasz kolega Mark i jego żona wyciągali nas na imprezę. Darek wolał iść spać z Mają, więc ja poszłam. Parę piw, głośna muzyka, brak parkietu, czyli laotański standard – ale i tak było wesoło :)
Na festiwalu
W drugi dzień zdecydowaliśmy się zwiedzić górę (wzgórze) o ciekawej nazwie Phu Si :) Widoki ze szczytu były piękne, ale jak się dowiedziałam z mojego przewodnika, najpiękniej jest o zachodzie słońca. Jako, że na miejsce dotarliśmy koło godziny 15 postanowiliśmy poczekać 2 godziny na zachód słońca. Pogoda była piękna i postanowiłam się zrelaksować na ławeczce na szczycie góry. Ławeczka z jednej strony była tuż nad samym stromym zboczem góry. Słońce tak przyjemnie grzało, że momencie zasnęłam. Coś musiało mi się po jakimś czasie przyśnić, bo poruszyłam się gwałtownie i spadłam z ławki, pech chciał, że spadłam w stronę zbocza. Na szczęście koło mojej ławki stał jakiś nieznajomy pan, który chwycił mnie za rękę w ostatniej chwili i prawdopodobnie uratował mi parę kości, a może na nawet życie. Byłam oczywiście w szoku i półśnie, więc nawet nie pamiętam mojego wybawcy,wiem tylko, że powiedziałam dziękuję. Koniec końca, udało się doczekać zachodu słońca i zrobić piękne zdjęcia. Jedynie otarcie na ręce i ogromny siniak na udzie :)
Wzgórze Phu Si :)
Długo wyczekiwany zachód słońca! :)
Zapomniałam dodać, że drugi dzień naszego pobytu w LG to była wigilia. Wybraliśmy się więc do najładniejszej restauracji i zamówiliśmy 3 różnie posiłki. I tu chyba pierwszy raz byłam nie zadolona
z jedzenia, które nawiasem mówiąc kosztowało kilka razy więcej niż to co tam jadaliśmy. Do tego kelner 2 razy przyniósł nam posiłek, którego nie zamówiliśmy. Jedyną atrakcją była choinka powieszona na suficie do góry nogami :)
Kolejny dzień to wycieczka nad wodospad Tat Kuang Si. Wcześniej, jak co dzień wybraliśmy się na śniadanie, zaledwie kilka kroków od naszego pensjonatu, tuż nad samym Mekongiem. Uwielbiałam te poranki w słońcu na tarasie z pysznym śniadankiem, zwłaszcza laotańską kawą!!! Wracając do wycieczki nad wodospad… Było tam absolutnie pięknie, turkusowa woda, piękna roślinność i słoneczko. Tylko woda, jak to w górach, cholernie zimna. Ale mnie dziewczynę z gór zimna woda nie powstrzyma! Tak więc ja i Majcia pokąpałyśmy się trochę w tej cudnej wodzie nad wodospadem. Sam wodospad też niczego sobie ;)
Czekając na śniadanko :)
Pyszna laotańska kawa!
Tat Kuang Si
Czwarty dzień to następna wycieczka nad wodospady, tym razem wodospady Tat Sae. Pierwsze była krótka przeprawa przez Mekong mini kajaczkiem, który przeciekał. Nasz ‘sternik’ miał konewkę, którą bez przerwy wylewał wodę z kajaku. Można to skomentować tylko w jeden sposób – Laos :)Wodospady były równie cudne, a do tego było kilka innych atrakcji. Pierwsza to przejażdżka na słoniu. To są niesamowite zwierzęta! Później, Maja, moje ekstremalne dziecko, wymyśliła przejażdżkę na linie. Tak więc w uprzęży z przewodnikiem przejechała na linie między dwoma drzewami. Ogólnie wycieczka wspaniała!
Wodospady Tat Sae
Ostatni dzień to całodniowy spacer po mieście i zwiedzanie różnych świątyń oraz zakupy na nocnym targu – przyjemny relaks :)
Podsumowując, wycieczka wspaniała, ktokolwiek wybierze się do Laosu, do Luang Prabang trzeba jechać!!!
W drodze powrotnej
0 comments:
Post a Comment