Friday, December 28, 2012

Wycieczka do Luang Prabang

Tydzień temu 22 grudnia wybraliśmy się na wycieczkę na północ Laosu. Przed wyjazdem mieliśmy dwie opcje. Jedna to wyjazd autobusem gdzie podróż powinna trwać od 10 do 13 godzin. Druga to wynajęcie mini vana z kierowcą – opcja droższa, ale rzekomo szybsza podobno dojazd na miejsce w 9 godzin. Jako, że ekipa była kilkuosobowa, ja, Darek, Majcia, Art i Mark, koledzy z pracy oraz Ej, żona Marka (Tajka) zdecydowaliśmy się na wynajęcie vana. Po dłuższych negocjacjach ustaliliśmy, że za 160 000 kipów (54 zł) od osoby pojedziemy z naszym laotańskim kierowcą vana. Odległość między Wientianem a Luang Prabang to niecałe 400 km w związku z tym, że drogi są super kręte i prowadzą przez góry, a stan tych dróg też pozostawia wiele do życzenia podróż jest dość długa. W naszym vanie miały być jeszcze 4 osoby, który miały wysiąść w Vang Vieng (po ok. 130 km) i resztę drogi mieliśmy przebyć sami w komfortowym vanie z wolnymi miejscami. Ale, jako, że to Laos nigdy nic nie jest tak jak powinno, zwłaszcza z kierowcami czy to tuk-tuków, czy autobusów, czy mini vanów. Kiedy dotarliśmy do Vang Vieng, te cztery osoby faktycznie wysiadły, nam za to kazał się przesiąść do innego vana. To już mnie bardzo zaniepokoiło. Nie było mowy o żadnej przesiadce. Pytam więc gościa, naszego kierowcę, gdzie jest drugi van i ile osób w nim będzie. A on, że za 1,5 godziny i 15 osób. I wtedy wpadłam w furię, buddyjski spokój na nic by się tu zdał. Więc mówię do gościa, że nie wysiadam z vana i albo zabiera nas do Luang Prabang teraz albo oddaje nam pieniądze. Jak gościu usłyszał o zwrocie pieniędzy trochę spanikował. Pierwsze się stawiał i próbował tłumaczył, ze on nie może nie jechać do Luang Prabang i takie tam… Szczerze, w dupie miałam jego wymówki i odmówiłam opuszczenia vana. Po chwili kazał nam wszystkim zapakować się do vana. Pojechaliśmy na inny dworzec w Vang Vieng. Tam nasz kierowca gdzieś zadzwonił i po 5 minutach pojawił się inny van gotowy zabrać nas do LG. Nadal nie w smak było mi się przesiadać bo nie taki był deal, ale ustąpiłam. Zadowoleni ruszyliśmy w dalszą część podróży. Widoki po drodze były spektakularne. Droga wiła się jak wąż, to w lewo, to w prawo, to górę, to dół. Po drodze widziałam mini wioseczki składające się z kilku domów, tuż przy drodze (zaledwie kilka metrów) na stromym zboczu. Mieszkańcy takich „domów” wychodzili albo prawie wprost na ulicę albo drugą opcją była przepaść za domem…Niesamowite w jakich warunkach ludzie żyją…. Ale kontynuując opis naszej wyprawy, w końcu, wieczorem, dotarliśmy do Luang Prabang…. I tu kolejna niespodzianka. Nasz pierwszy kierowca obiecał nam, że zawiezie nas prosto do naszego pensjonatu. W LG okazało się, że nasz nowy kierowca nic o tym nie wie (albo udawał, że nie wie) i zawiózł nas na dworzec. Protesty na nic się zdały. Trzeba było wziąć tuk-tuka i zapłacić ekstra za dowóz do pensjonatu. Tu przyjemna niespodzianka, pensjonat był dokładnie taki jak go opisywali na Internecie. Śliczne pokoje, przyjemne łazienki, darmowe banany, kawa i herbata. No i przede wszystkim doskonała lokalizacja! Prawie nad samym Mekongiem, przy spokojnej uliczce i jednocześnie kilka minut pieszo od nocnego targu i wszelkich knajpek.

Pierwszy dzień spędziliśmy dość leniwie. Luang Prabang aż zachęca do nicnierobienia :) Jedynie popołudniu wybraliśmy się na festiwal, gdzie można było podziwiać Laotańczyków z północy w ich tradycyjnych strojach. Coś zjedliśmy, wypiliśmy piwko i powrót do pensjonatu. Miałam zamiar iść wcześniej spać, ale nasz kolega Mark i jego żona wyciągali nas na imprezę. Darek wolał iść spać z Mają, więc ja poszłam. Parę piw, głośna muzyka, brak parkietu, czyli laotański standard – ale i tak było wesoło :)
Na festiwalu

W drugi dzień zdecydowaliśmy się zwiedzić górę (wzgórze) o ciekawej nazwie Phu Si :) Widoki ze szczytu były piękne, ale jak się dowiedziałam z mojego przewodnika, najpiękniej jest o zachodzie słońca. Jako, że na miejsce dotarliśmy koło godziny 15 postanowiliśmy poczekać 2 godziny na zachód słońca. Pogoda była piękna i postanowiłam się zrelaksować na ławeczce na szczycie góry. Ławeczka z jednej strony była tuż nad samym stromym zboczem góry. Słońce tak przyjemnie grzało, że momencie zasnęłam. Coś musiało mi się po jakimś czasie przyśnić, bo poruszyłam się gwałtownie i spadłam z ławki, pech chciał, że spadłam w stronę zbocza. Na szczęście koło mojej ławki stał jakiś nieznajomy pan, który chwycił mnie za rękę w ostatniej chwili i prawdopodobnie uratował mi parę kości, a może na nawet życie. Byłam oczywiście w szoku i półśnie, więc nawet nie pamiętam mojego wybawcy,wiem tylko, że powiedziałam dziękuję. Koniec końca, udało się doczekać zachodu słońca i zrobić piękne zdjęcia. Jedynie otarcie na ręce i ogromny siniak na udzie :)

Wzgórze Phu Si :)

Długo wyczekiwany zachód słońca! :)
Zapomniałam dodać, że drugi dzień naszego pobytu w LG to była wigilia. Wybraliśmy się więc do najładniejszej restauracji i zamówiliśmy 3 różnie posiłki. I tu chyba pierwszy raz byłam nie zadolona
z jedzenia, które nawiasem mówiąc kosztowało kilka razy więcej niż to co tam jadaliśmy. Do tego kelner 2 razy przyniósł nam posiłek, którego nie zamówiliśmy. Jedyną atrakcją była choinka powieszona na suficie do góry nogami :)

Kolejny dzień to wycieczka nad wodospad Tat Kuang Si. Wcześniej, jak co dzień wybraliśmy się na śniadanie, zaledwie kilka kroków od naszego pensjonatu, tuż nad samym Mekongiem. Uwielbiałam te poranki w słońcu na tarasie z pysznym śniadankiem, zwłaszcza laotańską kawą!!! Wracając do wycieczki nad wodospad… Było tam absolutnie pięknie, turkusowa woda, piękna roślinność i słoneczko. Tylko woda, jak to w górach, cholernie zimna. Ale mnie dziewczynę z gór zimna woda nie powstrzyma! Tak więc ja i Majcia pokąpałyśmy się trochę w tej cudnej wodzie nad wodospadem. Sam wodospad też niczego sobie ;)

Czekając na śniadanko :)


Pyszna laotańska kawa!
Tat Kuang Si

Czwarty dzień to następna wycieczka nad wodospady, tym razem wodospady Tat Sae. Pierwsze była krótka przeprawa przez Mekong mini kajaczkiem, który przeciekał. Nasz ‘sternik’ miał konewkę, którą bez przerwy wylewał wodę z kajaku. Można to skomentować tylko w jeden sposób – Laos :)Wodospady były równie cudne, a do tego było kilka innych atrakcji. Pierwsza to przejażdżka na słoniu. To są niesamowite zwierzęta! Później, Maja, moje ekstremalne dziecko, wymyśliła przejażdżkę na linie. Tak więc w uprzęży z przewodnikiem przejechała na linie między dwoma drzewami. Ogólnie wycieczka wspaniała!
Wodospady Tat Sae










Ostatni dzień to całodniowy spacer po mieście i zwiedzanie różnych świątyń oraz zakupy na nocnym targu – przyjemny relaks :)
























Podsumowując, wycieczka wspaniała, ktokolwiek wybierze się do Laosu, do Luang Prabang trzeba jechać!!!


W drodze powrotnej        
















0 comments:

Post a Comment