Podróż rozpoczęłam sama z dworca w Wientianie. Początek, łatwizna, dobrze znana mi już półgodzinna podróż do granicy laotańsko-tajskiej. Dalej, z granicy tuk-tukiem na dworzec w Nong Khai. Kiedy przyjechałam, pociąg już czekał. Poszłam do kasy biletowej zapytać o bilety na nocny pociąg do Bangkoku. Planowałam kupić bilet do przedziału nieklimatyzowanego z łóżkiem na dole. Sympatyczny Taj w kasie poinformował mnie, że nie ma już biletów na dolne łóżka, zostało tylko 6 na górne. Następnie próbował mnie przekonać, że lepszym wyborem dla mnie będzie wagon klimatyzowany. Ja jednak postanowiłam zostać przy swoim i kupiłam bilet do wagonu z wiatrakami na suficie. Po pierwsze, wiem jak oni tu 'podkręcają' klimatyzację (w grudniu było tak zimno, że nawet sweter i pościel nie pomagały), po drugie bilet do wagonu bez klimatyzacji jest dwa razy tańszy :) Tak więc o 17:30 zakupiłam bilet i wpakowałam się do pociągu. Było jeszcze jakieś 50 min do odjazdu. Upał szybko dał osobie znać, jeszcze nie ruszyliśmy, a już siedziałam spocona w pociągu. Pocieszałam się, że jak pociąg ruszy to przez otwarte okna wleci trochę świeżego powietrza i będzie znośniej. Cóż, nie było. Niedługo po tym jak ruszyliśmy, przyszedł pan, żeby rozłożyć łóżka. Pan spojrzał na mój bilet i wysłał mnie na górne łóżko. I to by było na tyle, jeśli chodzi o 'chłodzenie' się przy oknie (okna są tylko przy dolnych łóżkach). Leżąc pod samym sufitem, pozostało mi gapienie się na wiatrak na suficie, który co jakiś czas łaskawie obracał się i lekko powiewał w moją stronę. Mimo upału szybko zasnęłam. Nagle budzę się, jest już ciemno. Ile spałam?, zastanawiam się z zadowoleniem, że część podróży już przespałam. Szukam telefonu, patrzę na godzinę.. Cholera, tylko godzinę spałam?! No cóż, to była dość długa noc. Zasnęłam chyba koło północy, kiedy w pociągu temperatura stała się bardziej znośna.
Po ok 14 godzinach dotarliśmy do Bangkoku. Pogoda była raczej pochmurna, co mnie bardzo ucieszyło. Małym problemem okazało się skontaktowanie z moim kuzynem, Marciem, z którym miałam się spotkać w Bangkoku (BKK). W Tajlandii musiałam zmienić kartę sim z laotańskiej na tajską. Problem polegał na tym, że Marcin nie znał mojego tajskiego numeru, a ja nie mogłam się dodzwonić ani na jego angielski numer (Marcin mieszka w Londynie) ani na tajski. Po dotarciu na stację z kieszeni wyciągnęłam małą karteczkę. O jak dobrze, że zapisałam sobie nazwę jego hostelu! Szybko udałam się do 'information desk' i pokazałam pani nazwę hostelu. Co prawda Marcin mówił, że to naprzeciwko dworca, ale jak ktoś był w BKK to wie, że można i pół godziny szukać czegoś co jest 'naprzeciwko' dworca głównego. Mając wskazówki od pani z informacji w mig znalazłam hostel z karteczki. Na miejscu pytam panią recepcjonistkę o kuzyna. Pani podnosi słuchawkę i dzwoni. Wymienia kilka zdań z kimś, czeka i odkłada słuchawkę. "Pani kuzyna nie ma w hostelu, pokój jest pusty, ale jeszcze się nie wymeldował". Dupa. Pytam więc czy mogę usiąść i poczekać. Zamówiłam nawet jakieś śniadanie i czekam. Wkrótce, ku mej wielkiej radości, zjawił się mój kuzyn. Oczywiście szukał mnie na dworcu :) Po śniadaniu udaliśmy się z powrotem na dworzec i zakupiliśmy bilety do Aranyaprathet, miasta leżącego przy granicy z Kambodżą. Do wyboru mieliśmy jeden pociąg drugą klasą, bez klimatyzacji, czyli innymi słowy nie mieliśmy wyboru. Ale myślę sobie, tyle już przejechałam pociągiem bez klimatyzacji, to przejadę jeszcze 250 km. Pocieszająca (choć z drugiej strony podejrzana) była cena biletu - 45 baht (5 zł)! O 13:30 nadjechał pociąg. Szybko wpakowałam się do pociągu zajmując 2 miejsca siedząca. Obowiązująca zasada to kto pierwszy ten lepszy, a kto drugi ten stoi. Usiedliśmy i myślę sobie, nie jest tak źle, mamy miejsca siedzące (w odróżnieniu od wielu innych pasażerów) i nawet okno otwarte koło nas. Niestety sytuacja z godziny na godzinę się pogarszała. Nie tylko był upał niemiłosierny, ale ludzi ciągle przybywało, przez co duchota była nie do zniesienia. Na każdym kolejnym przystanku wyglądałam przez okno i widziałam kilkadziesiąt osób, które miały zamiar za chwilę się wpakować do pociągu. Wysiadała jedna lub 2 osoby. Chociaż siedziałam, to i tak niewygoda dokuczała okrutnie. Przed sobą miałam ogromną ilość pasażerów, którzy stali tak upchani, że nie było mowy, żebym nogi wyprostowała. Pani obok mnie wepchała swoje dziecko, co nie było jeszcze złe, bo kilkuletni brzdąc bez problemu się zmieścił. Później jednak wepchała również swój tyłek, a dziecko wzięła na kolana. Po jakiś 2 godzinach podróży biedna mała dziewczynka obok mnie zaczęła wymiotować. Po kolejnej godzinie zrobiło mi się żal pana, który na jednym z przystanków dołączył do naszego wesołego wagonu z rocznym chłopczykiem i żoną niosącą jakieś tobołki. Stali tak przed nami w tym nieludzkim ścisku. Mąż trzymał śpiącego chłopczyka na rękach, a właściwie to jedną ręką go podtrzymywał, a drugą trzymał się uchwytu u góry, żeby nie stracić równowagi. Żona co jakiś czas wycierała z jego twarzy kapiący pot. Taki biedny chudzina był, że musiałam mu jakoś pomóc. Pokazałam na dziecko, a potem na swoje kolana. Pan chudzina z radością oddał mi swoją pociechę. Chłopczyk z godzinę przespał na moich kolanach. Kiedy rodzina pana chudziny wysiadała, wesoło pomachali mi z żoną, podczas gdy maluch tylko nieśmiało przyglądał się dziwnej białej pani, u której obudził się niedawno na kolanach. Podróż dłużyła się okrutnie, minęła kolejna godzina, a my dalej w drodze. Upał, smród, pot i duchota skończyły się dopiero po 5 godzinach.
Szczęśliwi wysiedliśmy w Aranyaprathet, ostatnim tajskim miasteczku na naszej drodze, które graniczyło z Kambodżą. Oczywiście ledwo wyczołgaliśmy się z pociągu, a już zostaliśmy otoczeni przez tajskich kierowców tuk-tuków. Mówię do jednego, że na granicę chcemy jechać, na co kierowca odpowiada 100 bahtów. Ja swoją piękną 'laotańszczyzną' odpowiadam 80 bahtów (laotański i tajski są mniej więcej w 80% takie same). Pan się zdziwił, po czym zaczął się śmiać powtarzając 80 bahtów po tajsku/laotańsku. Nie mniej jednak chętnie nas zabrał za zaproponowaną przeze mnie cenę. Zbliżała się 19 godzina, więc lekki stres był bo granica otwarta jest tylko do 20. Przed czymś co w oddali wyglądało na granicę, kierowca skręcił w boczną uliczkę i zatrzymał się mówiąc, że musimy kupić wizę do Kambodży. Tu już wkurzyłam się na dobre.Widzę przecież, że to nie granica i dobrze znam historie z internetu gdzie naiwni turyści kupują wizy w biurach podróży za dwukrotnie większe kwoty, ale dostają fałszywe wizy. Wrzasnęłam więc na gościa, że to nie jest granica i żadnej wizy nie będę kupować. Kazałam mu natychmiast zawieść się na granicę. Gościu najwyraźniej zły powtarzając za mną Thai border, Thai border (jak małe dziecko, które lubi się przedrzeźniać) zawrócił. Mówiłam już, że czasu mieliśmy niewiele? Tak, więc było po 19 i wszędzie ciemno, a my siedzieliśmy w tuk-tuku, którego kierowca ewidentnie był niezadowolony, że nie udało mu się dorobić na naciąganiu turystów. Jednak widząc, że ma pasażerkę, która jest też dobrze wkurzona, zawiózł nas pod granicę. Zapłaciliśmy i poszliśmy przekraczać granicę. Pożegnanie z Tajlandią nie poszło najlepiej...
Przejście przez granicę tajlandzką to była formalność, jako Polacy nie potrzebujemy wizy, pieczątka i idziemy dalej.
Na granicy kambodżańskiej tak prosto już nie było. Oszustwa, przekręty i naciąganie jest tu (w Azji Południowej) powszechne, dlatego jestem zawsze przygotowana i w każdej nawet odrobinę podejrzanej sytuacji zapala mi się czerwona lampka. Jednak będąc na granicy człowiek ma do czynienia z policjantami czy celnikami, a nie sprzedawcami lub kierowcami, więc jest się mniej przygotowany na kłopoty z jednej prostej przyczyny, nie spodziewa się ich.
Dochodziła 19:30 kiedy dotarliśmy pod okienko 'visa on arrival'. Jeszcze przed wyjazdem dzwoniłam do ambasady kambodżańskiej w Laosie, żeby spytać o ceny wiz, trochę informacji również znalazłam na internecie. Jedno wiedziałam na pewno, wiza miała kosztować 20 dolarów. Tuż nad okienkiem 'visa on arrival', gdzie pobrałam formularze, widniała tabliczka informacyjna podająca min., że wiza turystyczna kosztuje 20 dolarów, co tylko potwierdziło moje informacje. Zdjęcia mieliśmy ze sobą, bo jak się wcześniej dowiedziałam, kasują na granicy 200 baht (ponad 20 zł) za zdjęcie. Formularze wypełniliśmy, zdjęcie załączyliśmy, wystarczyło wszystko złożyć w okienku i zapłacić.... I tu pojawił się problem.... Celnik-naciągacz mówi do mnie 800 bahtów (ponad 80 zł). Więc pytam czemu 800 bahtów i że chcę zapłacić w dolarach, a dokładnie chcę ich wydać 20. Rozzłoszczony celnik-naciągać krzyczy na mnie "20 dollars and 100 baht!". Mówię mu, że nie mam zamiaru dopłacać 100 bahtów, bo wiza kosztuje 20 dolarów. On jednak swoje, krzyczy znowu 20 dolarów i 100 bahtów, po czym odsuwa mój wniosek. I tu już mnie rozsierdził na dobre. Tym razem ja krzyczę, że dzwoniłam do ambasady i powiedzieli mi, że wiza kosztuje 20 dolarów. On na to odkrzykuje (wszystko odbywało przy i za aprobatą jego kolegów-celników), żebym sobie szła do ambasady i tu mam zapłacić dodatkowo 100 bahtów. Wściekła do granic możliwości, trochę też przestraszona (jednak bardzo chciałam tę cholerną wizę), ale przede wszystkim wściekła, krzyczę znowu, że przecież jest tabliczka i umiem czytać i nie mam zamiaru zapłacić więcej. Po czym wyjmuję 20 dolarów i wciskam mu je z moim wnioskiem. Wszystko to odbywało się przy parze z Anglii, która też wypełniała wnioski wizowe. Celnik-naciągacz w końcu wziął mój wniosek i 20 dolarów. Podobno odkrzyknął mi, że będę za to czekać godzinę na wizę... Ja musiałam odejść kawałek bo cała się gotowałam! Takie chamstwo na granicy!!! Skończyło się na tym, że po 5 minutach wszyscy dostaliśmy wizy. Moją oczywiście dostałam na końcu, ale i tak byłam dumna z siebie, że nie dałam się oszukać, po raz kolejny....! :) Witaj Kambodża!
Była już prawie 20, a my nadal nie byliśmy na miejscu. Pozostało ok 150 km do pokonania. Było ciemno, późno i nie wiedzieliśmy, czy jeżdżą jakieś autobusy do Siem Reap o tej porze. Założyliśmy, że nie. Granicę opuściliśmy z parą z Anglii, którą poznaliśmy przy wypełnianiu wniosku wizowego. Dowiedzieliśmy się od nich, że też jadą do Siem Reap i umówili się z kierowcą taxi, że zabierze ich za 20 dolarów od osoby. Pomyśleliśmy, że zabranie się z nimi wydaje się jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Nie chcieliśmy zostawać w przygranicznym mieście Poipet, które nie cieszy zbyt dobrą opinią, zwłaszcza, że mieliśmy już zarezerwowane noclegi w Siem Reap. Pobytu też nie chcieliśmy przedłużać bo zakupiliśmy, jeszcze będąc w BKK, bilety powrotne na pociąg do Nong Khai. Wszystko mieliśmy wyliczone do dnia, żeby nie powiedzieć, że do godziny. Podjęłam się więc negocjacji z taksówkarzem. Na początek wypalił z ceną 80 dolarów, tłumacząc, że bierze 20 od osoby, ale ja jak to ja, zaczęłam się ostro targować. Powiedziałam, że znam ceny taksówek (i znałam, bo czytałam wcześniej na internecie). Po dłuższej negocjacji zgodziliśmy się za $60, 15 od osoby. Wsiedliśmy do taksówki, pierwszego klimatyzowanego pojazdu, od kiedy wyjechałam z Laosu. Co za ulga!!! Oczywiście po jakimś czasie w taksówce zrobiło się zimno i zmarzłam dla odmiany. Taksówkarz miał nas zawieźć do naszego pensjonatu. Jak zwykle było inaczej. Zatrzymał się na dworcu, gdzie powiedział, że na miejsce odwiozą nas tutejsi kierowcy tuk-tuków. Już miałam protestować, wietrząc podstęp, ale kierowca zapewnił nas, że dowóz będzie za darmo. Upewniłam się pytając kierowcę tuk-tuka. Potwierdził. O dziwo tym razem było jak powiedzieli. Żadnego przekrętu. Naturalnie, kierowca tuk-tuka całą drogę nas zagadywał, mówiąc głównie o swoich usługach i wręczając nam swoją wizytówkę. Chyba pierwszy raz spotkałam się z kierowcami tuk-tuków posiadających wizytówki i mówiących tak dobrze po angielsku. Może nie taka zła ta Kambodża, pomyślałam kiedy szczęśliwie zameldowaliśmy się w uroczym pensjonacie :) Cdn...;)
W nocnym pociągu z Nong Khai do Bangkoku
0 comments:
Post a Comment